poniedziałek, 22 lutego 2021

 


Ian Mortimer

Jak przetrwać w średniowiecznej Anglii


Dawno, dawno temu, czyli tak w pierwszej ćwiartce XIV wieku Izabela, córka króla Francji Filipa IV Pięknego (tego, co to krwawo rozprawił się z templariuszami), wydana za mąż za angielskiego króla Edwarda II, zdeklarowanego geja, któremu mimo to zdołała urodzić syna (wg fantastycznie niestrawnego i fantastycznie nieścisłego historycznie dzieła filmowego Mela Gibsona „Braveheart” prawdziwym ojcem tegoż młodego księcia Edwarda był sam Gibson, choć w roli Williama Wallace’a), wzięła sobie na kochanka jednego z przeciwników męża, niejakiego Rogera Mortimera pierwszego hrabiego March, człowieka w sile wieku, żonatego i dzieciatego. Razem zdetronizowali Edwarda II i pozbyli się jego kochanka, Hugh Despensera. Następnie cała władza przeszła w ręce Rogera Mortimera, który został regentem niepełnoletniego księcia Edwarda. Żeby umocnić swoją pozycję, Mortimer zorganizował śmierć Edwarda II – uporczywa plotka głosi, że narzędziem mordu był rozgrzany do czerwoności pogrzebacz, wetknięty w odbyt nieszczęsnego króla, raz żeby nie powstały widoczne ślady zbrodni, a dwa, bo był on zdeklarowanym sodomitą. Wkrótce potem książę Edward uznał, że ma dość regenta, zorganizował przewrót, swoją matkę zamknął w klasztorze, a Mortimera kazał stracić jako zdrajcę. Następnie koronował się jako Edward III, rozpoczął wojnę stuletnią z Francją, rozniósł w pył wojska francuskie pod Crecy i zdobył dla Anglii Calais (była to jego najtrwalsza zdobycz, straciła je bowiem dopiero Maria Tudor w drugiej połowie XVI wieku).

Potomkiem w prostej linii owego Rogera Mortimera, zwanego arcyzdrajcą, jest Ian Mortimer, autor książki "Jak przetrwać w średniowiecznej Anglii".

Jak sam powiedział w wywiadzie, przy takim pochodzeniu po prostu nie mógł nie zostać historykiem, ponieważ to, czego jego szkolni koledzy uczyli się mozolnie na lekcjach historii, on znał doskonale z opowieści rodzinnych swojej babci. A historykiem, a przynajmniej pisarzem, został bardzo dobrym. Napisał oczywiście biografię swojego wiarołomnego przodka (która stoi nieprzeczytana na półce i łypie na mnie złym okiem) oraz króla Edwarda III, a ponadto dość średnią, choć oryginalną w formie, historię bitwy pod Azincourt oraz absolutnie genialną moim zdaniem biografię Henryka IV Lancastera, takiego zapomnianego angielskiego króla, któremu wprawdzie Szekspir poświęcił aż dwie sztuki, ale i tak wszyscy pamiętają tylko młodego księcia Hala, no i może jeszcze Harry’ego Hotspura. Ponadto Ian Mortimer jest autorem kilku powieści historycznych (wydanych pod pseudonimem) oraz uroczej serii „Time Traveller’s Guides”, z której znam trzy: o średniowieczu, o Anglii epoki elżbietańskiej oraz o czasach restauracji. Wyszedł jeszcze tom o czasach regencji, ale nie udało mi się go jeszcze zdobyć.

Z całego tego arcyciekawego dorobku, na polskim rynku obecna jest tylko jedna książka, „Jak przerwać w średniowiecznej Anglii”. Jest ona dokładnie tym, co głosi jej angielski tytuł – formą historycznego przewodnika turystycznego, pomagającego niezorientowanemu przybyszowi w takich sprawach jak: co i gdzie zjeść, jak się umyć, gdzie zanocować i jak trafić z Londynu do Yorku w sytuacji, kiedy ani mapy ani drogowskazy nie istnieją. Wprawdzie nie zachowuje dzisiejszej formy przewodnikowej, ale wszystkie potrzebne informacje są w niej tak czy inaczej zawarte. W dodatku autor ma duże poczucie humoru i lekkie pióro, a jak sam wyjaśnił w wywiadzie, napisał tę książkę, kiedy się zorientował, że jego koledzy mediewiści guzik w sumie wiedzą o życiu w tej epoce. Znają oczywiście wszystkie niuanse polityki i filozofii, są świetnie obeznani z sytuacją prawną chłopów i mieszczaństwa, nieobce są im spory teologiczne i walka o inwestyturę, znają się na łucznictwie, narzędziach rolniczych i etykiecie dworskiej, ale zapytani, jak wyglądało przeciętne średniowieczne miasteczko na ogół powiedzą, że miało rynek, kościół, ratusz i…. eee… no warsztaty miało, no i…. eee… mieszczanie gdzieś mieszkali, i… Otóż tę właśnie dziurę chciał zapełnić swoim niefrasobliwym i popularyzatorskim dziełkiem. Ponadto ma własny, nieco może dziwny przedmiot zainteresowania, a mianowicie kwestię higieny – we wszystkich jego książkach z serii Time Traveller’s Guide znajdują się rozdziały poświęcone temu jak się ludzie myli, jak załatwiali potrzeby fizjologiczne i jak sprzątali. Zwrócił tym samym moją uwagę na fakt, że standard czystości nie jest wartością stałą, tylko zmienną w czasie. Nie można po prostu powiedzieć, że wieki średnie były brudne – one były brudne z naszego punktu widzenia, ponieważ mieszkamy w skanalizowanych domach, mamy ciepłą wodę na życzenie i nieskończoną liczbę detergentów, którymi możemy dowolnie zatruwać środowisko naturalne, aby utrzymać swój standard czystości. W momencie kiedy samemu trzeba przynieść wodę ze studni i zagrzać ją na piecu, a następnie posprzątać dom za pomocą zużytego gałgana i miotły z patyków, standard czystości bardzo się zmienia i przeciętna średniowieczna gospodyni domowa byłaby bardzo oburzona, gdyby ktoś jej powiedział, że ma w domu brudno. Ona miała czysto, ale czysto według standardów jej epoki. W innej książce z tej serii pisze Mortimer o dziwacznej fobii, jaka rozwinęła się w XVI/XVII wieku – w pewnym momencie, a proszę pamiętać, że były to czasy braku kanalizacji,  zanieczyszczonej wody w publicznych  studniach i szalejących po Europie chorób zakaźnych, ludzie wbili sobie do głowy, że woda jest trucizną. Nie wolno jej pić i nie wolno się w niej kąpać, ponieważ grozi to natychmiastową śmiercią w męczarniach. Nie oznacza to jednak, jak tłumaczy Mortimer, że ludzie przestali się myć. Oni po prostu przestali się myć wodą. I tak jak ludy pustynne myją się piaskiem, tak ludzie baroku myli się czystym płótnem. Proste, prawda?

Bardzo polecam tę książkę, a wszystkim tym, którzy czytają po angielsku, również wszystkie inne książki tego autora. Każda z nich jest dobra na swój własny sposób.

Na koniec ostrzeżenie. Książkę „Jak przerwać w średniowiecznej Anglii” czytałam jedynie w oryginale, nie znam jej polskiego tłumaczenia. Została wydana przez wydawnictwo Astra, do którego mam bardzo ambiwalentny stosunek: wydają rzeczy wartościowe (np. świetną biografię Anny Boleyn, gdzie dzień po dniu zrekonstruowany został spisek, który doprowadził do jej upadku, co spowodowało prawdziwą rewolucję w poglądach historyków – rzadko zdarza się tak spektakularne odkrycie w tak znanej historii), ale wydają też koszmarne badziewia, a w dodatku, choć szatę graficzną mają bez zarzutu, poziom redakcji jest… hmmm…. powiedzmy, że pozostawia wiele do życzenia. Może się zresztą poprawili, nie wiem. Mam wielką nadzieję, że nie udało im się zarżnąć lekkości i humoru Iana Mortimera. A jeśli się udało, to z góry za to przepraszam.


Robert Frost

Oksfordzka historia unii polsko-litewskiej

tom 1 lata 1386-1569


Książka o Polsce napisana przez cudzoziemca to zawsze ogromna gratka dla naszych wydawnictw, choć od takich publikacji, zamiast doceniać ich odmienny punkt widzenia, nie wiedzieć czemu oczekuje się poprawności politycznej – jeśli o jakimś fakcie nie wyrażają się zgodnie z naszą „linią patriotyczną”, są ostro krytykowane albo zaopatrywane w obszerny wstęp i/lub przypisy, korygujące nieprawomyślne opinie autorów.

Książka Roberta Frosta na szczęście uniknęła takiego losu, być może dzięki przymiotnikowi „oksfordzka” w tytule, sugerującemu poważne studium. Albo może ze względu na swój hermetyczny charakter, nie jest to bowiem dzieło popularyzatorskie czy fabularyzowane, w rodzaju twórczości Alison Weir, czy rozlicznych książek o Tudorach, tylko rzetelny wykład historyczny, kompetentny, dobrze udokumentowany, miejscami uciekający w polemikę. Zważywszy zaś, że jest to 740 stron drobnym drukiem bez obrazków i smakowitych opisów wojen, mordów i zdrad małżeńskich, siłą rzeczy krąg jego odbiorców jest, jak mniemam, dość ograniczony.

Poza tym, wbrew tytułowi, nie jest to książka o Polsce. Każdy historyk, niezależnie od arkanów swej sztuki i tego, co głosi oficjalnie, ma własne preferencje: tego króla nie lubi, tamtego podziwia, interesują go chłopi, a mieszczaństwo drażni, kościół jest dla niego siłą napędową rozwoju, albo skostniałą organizacją sypiącą piach w koła tegoż rozwoju. A Robert Frost woli Litwę i chwała mu za to, bo dzięki temu jego książka jest wyjątkowo ciekawa.

Może zresztą nie tyle woli, po prostu uważa, że z dwóch partnerów unii Litwini byli bardziej interesujący. Polskie stanowisko w tej sprawie było jasne i konsekwentne od samego początku: w zamian za rękę królowej Jadwigi (Frost uważa, wbrew większości polskich historyków, że nie została koronowana na króla Polski, tylko na królową rządzącą, analogicznie jak Maria Tudor i Elżbieta I) i możliwość rządów u jej boków, Jagiełło miał inkorporować Litwę do Polski, koniec i kropka. Do momentu sformułowania postulatu bezwzględnej inkorporacji Litwy Frost z zainteresowaniem śledzi poczynania polskich panów, potem jednak, ponieważ nic się w ich postawie nie zmieniało, skupia się na drugim z partnerów.

A zatem książka poświęcona jest rozwojowi państwowości Litwy oraz historii jej dynastii, Jagiellonów, a także rozmaitym sposobom, w jaki Litwini usiłowali wykręcić się z postanowień unii krewskiej, przy czym wykręcali się naprawdę kreatywnie, np. twierdząc, że owszem, potwierdzili warunki spisane w Horodle, ale ich nie czytali. Potwierdzili, bo książę kazał, a teraz książę nie żyje, to może poczytają i potwierdzą, ale niekoniecznie.

Świetne są opowieści Frosta o dynastii Jagiellonów, która nigdy nie miała w Polsce dobrej prasy. Nie znosił ich Długosz, chociaż dla nich pracował, nie znosił ich również Jasienica i we dwóch stworzyli poczet niepatriotycznych królów, co to nie o Polskę dbali, a o Litwę albo o siebie samych, co to zaprzepaścili Grunwald i okazję do przejęcia Prus Książęcych w zamian za durny hołd, a ich ostatni przedstawiciel wziął i samolubnie umarł, zamiast przyszłość ojczyzny przygotować.

Ja akurat Jagiellonów lubię – to był jedyny okres w naszej historii, kiedy naprawdę coś znaczyliśmy i byliśmy prawdziwym mocarstwem – nie znoszę natomiast Wazów. Stąd opowieść snuta przez Frosta, szczególnie o prostaku i poganinie Jagielle, który zdołał się utrzymać na wyrafinowanym polskim tronie nawet po śmierci żony, a także o jego niełatwych stosunkach ze stryjecznym bratem Witoldem, sprawiła mi ogromną przyjemność. Współpraca tych dwóch, wbrew wszystkim dzielącym ich różnicom, to prawdziwy majstersztyk polityczny, uczyć się od nich moglibyśmy i dzisiaj. Pewien niedosyt pozostawiła mi tylko część poświęcona Kazimierzowi Jagiellończykowi – tu autor skupił się głównie na jego czasach litewskich i odmowie przyjęcia polskiej korony (wyobraźcie sobie tylko: książę, co to nawet nie wiadomo, czy aby na pewno syn zmarłego króla, woli siedzieć na Litwie, zamiast wozić się z panami krakowskimi), a nie na rozwoju dynastii per se, ale trudno mieć tu do Frosta pretensje, zważywszy temat książki. Jestem mu natomiast ogromnie wdzięczna za to, że rozdział zatytułowany groźnie „Szlachta” nie odnosi się do polskiej demokracji szlacheckiej i kolejnych przywilejów (choć gdzie indziej dużo miejsca poświęca Nieszawie i dochodzi do bardzo oryginalnych wniosków), tylko do formowania się klasy możnowładczej na Litwie i jest naprawdę bardzo ciekawy.

Finał książki, unia lubelska i to jak do niej doszło, czyta się niemal jak kryminał. Radziwiłł Rudy, który jednoosobowo broni przed polskim sejmem i przed królem praw Litwy do autonomii wewnętrznej na długo zapada w pamięć. Nie mamy też na ogół świadomości, jak Polacy Litwinów do tej unii wreszcie przymusili. Otóż dokonaliśmy, przy znacznym współudziale króla (Frost, jak właściwie wszyscy, nie lubi Zygmunta Augusta) praktycznie rozbioru ziem litewskich (Litwa składała się wówczas ze Żmudzi, Litwy właściwej, czyli województw wileńskiego i trockiego oraz z wielokrotnie większych obszarów ruskich „ziem przyłączonych”), odrywając od niej Wołyń, Podole i Podlasie. Tak okrojona Litwa nie miała szans przetrwać samodzielnie pomiędzy agresywnym Iwanem Groźnym i równie agresywnymi Hohenzollernami w Prusiech, nie miała więc właściwie żadnego wyboru. A my się teraz dziwimy, że Litwini nas nie lubią…

Na koniec kilka słów o samej książce, ponieważ ogromnie wyróżnia się na plus wśród innych wydawnictw historycznych, Została wydana przez Rebis w twardej oprawie z obwolutą, doskonale przetłumaczona przez Tomasza Fiedorka i niezwykle starannie zredagowana i skorygowana, co jest prawdziwym ewenementem na polskim rynku wydawniczym (wiele całkiem ciekawych pozycji porzuciłam po kilku rozdziałach z powodów redakcyjnych – masowych literówek, bezsensownych zdań urwanych w połowie, błędów gramatycznych i stylu, od którego zęby mogą rozboleć; jeśli większość zdań trzeba przeczytać trzy razy, żeby zrozumieć, o co w nich chodzi, redaktor powinien znaleźć sobie inne zajęcie, natomiast kiedy czytamy, że „król i papież oboje byli tego samego zdania”, to chyba powinien się zapaść pod ziemię). Na tych 740 stronach drobnym drukiem trafiłam na jedno niegramatyczne zdanie i dwa ewidentne błędy korekty: raz Zygmunt August został Stanisławem Augustem, a dwa razy Barbara Radziwiłłówna córką Radziwiłła Rudego zamiast jego siostrą.

Bardzo polecam tę książkę. Wymaga sporego wysiłku intelektualnego, ale jak już się przebrnie przez unię w Krewie czyta się świetnie i jest warta każdej spędzonej nad nią minuty. Już się nie mogę doczekać drugiego tomu!




 

wtorek, 26 marca 2019

O badaczach i przepisywaczach czyli "Czwarta krucjata" Jonathana Phillipsa

Historyków, którzy piszą książki można zwykle przypisać do jednej z dwóch grup: badaczy albo przepisywaczy. I jedni i drudzy skupieni są bardzo na źródłach i cytują je in extenso, natomiast ich podejście do cytowanego materiału jest zupełnie inne.

Badacze, którzy chwytają za pióro, mają coś do powiedzenia. Na ogół są to pasjonaci, którzy spędzili lata na odczytywaniu i porównywaniu różnych tekstów (niekoniecznie narracyjnych, a w zasadzie rzadko narracyjnych) i na ich podstawie zbudowali teorię, którą koniecznie chcą przedstawić. Ze swojej teorii są dumni, a cytowane teksty źródłowe służą im do jej udowadniania. Piszą z zapałem i werwą, a czytając ich niemal słyszy się to odautorskie: "Widzisz? No widzisz?  To musiało być tak, a nie tak jak piszą w kronikach, bo on był wtedy w Londynie a nie w Bristolu. O, tu masz rachunek od krawca. Elementarne, prawda?". Do moich ulubionych historyków z tej grupy należą Peter Heather (który dodatkowo zadał sobie trud powiązania materiału źródłowego na temat Germanów z materiałem archeologicznym) i Peter Frankopan, a z klasyków Jacques Le Goff.

Po co piszą przepisywacze, nie wiem, choć podejrzewam, że dla pieniędzy albo dla prestiżu (każdy historyk powinien móc się pochwalić jakąś publikacją). Zamiast zagrzebać się na lata w archiwach, wolą poczytać kroniki, a potem przedstawić to co przeczytali z całym dobrodziejstwem inwentarza i bez najmniejszej próby interpretacji. Brak własnych przemyśleń ukrywają skrzętnie za cytatami ze źródeł, które w ich książkach zajmują zwykle ponad połowę tekstu. Natomiast krytyka źródła sprowadza się zwykle do jednego krótkiego akapitu. Założenie jest takie, że skoro  cytują źródła, nie mogą popełnić błędu. Wiem, bo sama dokładnie w taki sposób napisałam swoją pierwszą pracę roczną na studiach. Składała się prawie wyłącznie z cytatów z Nowego Testamentu. Dobrze chociaż, że były to cytaty na temat.

Ostatnio miałam do czynienia z przepisywaczem, który zmęczył mnie tak strasznie, że nie daruję sobie i o nim napiszę. Miałam mianowicie ochotę poczytać o krucjatach, a konkretnie o piątej krucjacie, ale nie znalazłam żadnej monografii (nie szukałam jakoś wnikliwie), wpadła mi za to w ręce "Czwarta krucjata" Jonathana Phillipsa, wydana przez wydawnictwo Astra. Mając już do czynienia z tym wydawnictwem, najpierw sprawdziłam, kim jest autor. Okazało się, że angielskim historykiem specjalizującym się w dziejach krucjat. Ponieważ zabrzmiało to zachęcająco, a w sumie o czwartej krucjacie też wiem niewiele, zakupiłam pozycję. 

Dla przypomnienia: po zdobyciu Jerozolimy przez Saladyna i fiasku trzeciej krucjaty (tej z Ryszardem Lwie Serce), papież Innocenty III postanowił wysłać na Wschód nową wyprawę, tym razem ściśle kontrolowaną przez Kościół. Nie zgłosił się do niej żaden monarcha, ale wzięło w niej udział kilku wielkich panów, głównie francuskich. Papież zarekomendował krzyżowcom skorzystanie z usług Wenecji w przeprawie przez Morze Śródziemne i francuska delegacja zawarła układ z dożą, w myśl którego Wenecjanie mieli przeprawić do Ziemi Świętej (lub Egiptu) 33,5 tys. krzyżowców. Takie przedsięwzięcie wymagało od Wenecjan zawieszenia handlu na cały rok, w ciągu którego mieli zgromadzić i zbudować flotę odpowiednich rozmiarów. Fiasko krucjaty oznaczało zatem bankructwo Wenecji. Oczywiście krzyżowcy zawierający umowę  nie dysponowali odpowiednią kwotą: kontrakt zamierzali spłacić z opłat za przewóz pobranych od krzyżowców. Niestety jednak Tybald z Szampanii, desygnowany na przywódcę świeckiego krucjaty zmarł wkrótce po zawarciu umowy, a papież zaniedbał wydania bulli nakazującej wszystkim krzyżowcom wyruszenie na krucjatę z Wenecji. Z jednej strony zawiodła więc rekrutacja, z drugiej zaś znaczna część krzyżowców udała się na Wschód własnym transportem i w rezultacie w Wenecji zjawiło się około 11 tysięcy ludzi, zdecydowanie za mało, żeby spłacić kontrakt. Doża, ratując się przed bankructwem, najpierw wysłał niedoszłych krzyżowców przeciwko chrześcijańskiemu miastu Zara, które naraziło się Wenecji (co mocno nadwyrężyło stosunki krzyżowców z papieżem), a potem namówił ich na przyjęcie propozycji pretendenta do tronu cesarskiego w Bizancjum, księcia Aleksego i cała "krucjata" udała się pod mury Konstantynopola. Aleksy zasiadł wprawdzie na tronie, ale nie miał czym zapłacić za zachodnią pomoc, doszło więc do rozruchów, uzurpacji, aż wreszcie do zdobycia Konstantynopola i stworzenia Cesarstwa Łacińskiego, które przetrwało mniej więcej sześćdziesiąt lat i znacząco podkopało pozycję Bizancjum na Wschodzie.

Tę smutną historię niekompetencji, zacietrzewienia i źle ulokowanych lojalności Phillips relacjonuje za pomocą obszernych cytatów z kronik, próbując nawet (bardzo nieprzekonująco) rozróżnić między statusem społecznym narratora a treścią narracji. Całość jest poprawna, ale zupełnie bez polotu; dla "urozmaicenia" mamy liczne wycieczki w przyszłość i retrospekcje, co na pewno nie ułatwia przeciętnie znającemu historię czytelnikowi w połapaniu się kto jest kto i dlaczego robi to co robi i co właściwie robi, natomiast  pozwala autorowi na zamieszczanie jednego cytatu więcej niż raz (jeden trafił mi się nawet cztery razy), dzięki czemu rozdyma tekst do przepisowych 400 stron dużym drukiem. Czasami, zapewne również dla urozmaicenia, posuwa się również do parafrazy. Jeśli chodzi zaś o interpretację tych licznych cytatów, posłużę się przykładem.

Po zdobyciu Konstantynopola w czerwcu 1204 roku, cesarzem został obwołany Baldwin z Flandrii, jeden z przywódców krucjaty, ale już w 1205 roku, podczas bitwy pod Adrianopolem,.został pojmany przez cara bułgarskiego Joanicę  Jego dalsze losy są nieznane, a relacje o śmierci niejasne. Oto, co autor ma do powiedzenia na ten temat:

"Niketas pisał, że [...] car wpadł w niepohamowany gniew. Rozkazał przyprowadzić do siebie Baldwina i obciąć mu nogi w kolanach i ręce w łokciach. W tym strasznym stanie okaleczony cesarz został wrzucony do parowu, w którym żył jeszcze trzy dni. [...] Dwie inne relacje zawierają jeszcze bardziej przerażające opowieści o losie Flamanda. Grecki autor Jerzy Akropolita pisze, że Joanica obciął cesarzowi głowę, a z oczyszczonej czaszki sporządził sobie puchar" (op.cit. s. 384)

Hę? Szczerze mówiąc, gdybym miała do wyboru ucięcie członków i trzydniową agonię albo dekapitację i zbezczeszczenie moich zwłok, bez wahania wybrałabym to drugie. Nawet gdyby mieli potem pokazywać puchar z mojej czaszki w muzeach. Przyjrzyjmy się jednak tej trzeciej, najbardziej przerażającej wersji wydarzeń:

"Albertyk z Trois-Fontaines opowiada inną historię, w którą sam zresztą wątpi, mimo że zdecydował się zawrzeć ją w swojej kronice. Opisuje, jak flamandzki ksiądz wędrujący przez Tyrnowo usłyszał, że żona Joanicy próbowała uwieść Baldwina i wymogła na nim obietnicę, że zabierze ją ze sobą, jeśli ona go uwolni. Zważywszy na dotychczasowe nienaganne zachowanie Baldwina, było raczej mało prawdopodobne - nawet pomimo wdowieństwa - żeby dał się skusić żonie swego ciemiężyciela. Odtrącona królowa powiedziała Joanicy, że Baldwin obiecał ją poślubić, jeśli pomoże jej w ucieczce. Car wpadł w furię i zaczął pić bez umiaru. W pijanym gniewie rozkazał zabić Baldwina, a jego ciało rzucić psom na pożarcie". (op. cit. 385)

Abstrahując już od faktu, że również skarmienie moich zwłok psom wydaje mi się mniej przerażające niż trzydniowa agonia po licznych amputacjach, zastanawia konstrukcja tej parafrazy. Dlaczego autor, zamiast powiedzieć wprost, że Baldwin odmówił, robi wtręt o jego nienagannym zachowaniu wobec kobiet, o którym żona Joanicy nie mogła mieć bladego pojęcia? Czy to też parafraza źródła, czy twórczość odautorska? I dlaczego nie mówi o tym, co mnie, ateiście, narzuca się na pierwszy rzut oka, a mianowicie, że cała opowieść jest mało wiarygodna, ponieważ została wystylizowana na przypowieść o żonie Putyfara? 

Nie będę natomiast czepiać się innej niejasności w cytowanym tekście, tej zaznaczonej kursywą, ponieważ podejrzewam, że zawdzięczamy ją nie autorowi, tylko tłumaczowi, który zaplątał się w czasach gramatycznych i redaktorowi, który przepuścił błąd logiczny. Podejrzewam, że miało być: "próbowała uwieść Baldwina i wymóc na nim obietnicę", bo jeśli wymogła obietnicę, to niby dlaczego nagle poczuła się odtrącona?

Jak wygląda krytyka przywołanych tu źródeł? Cóż, o Albertyku z Trois-Fontaines dowiadujemy się dwieście stron wcześniej, że był to "XIII-wieczny cysterski autor z Szampanii". (op. cit. 220). Skąd brał swoje rewelacje i na ile był im współczesny, nie wiadomo. O Niketasie Choniatesie autor lubi wspominać, bo to jego niemal jedyne źródło bizantyjskie. Natomiast nie czuje się w obowiązku przedstawić go bliżej - gdzieś pod koniec książki, po jakichś trzydziestu cytatach, kiedy już sami zorientowaliśmy się, że musiał być naocznym świadkiem i w dodatku dość wysoko sytuowanym, rzuca mimochodem, że był to cesarski sekretarz, miał coś wspólnego z finansami cesarstwa i posiadał majątek poza miastem, do którego udał się po upadku Konstantynopola. O Jerzym Akropolicie autor nie ma nam natomiast do powiedzenia absolutnie nic. Takie podejście skutkuje dwoma strategiami czytelniczymi: albo wierzymy we wszystko, skoro książkę napisał autor, który "zna się na temacie", albo nie wierzymy w nic, bo niby skąd mamy wiedzieć, że to prawda?

Dla porównania cytat z mojej ulubionej książki Petera Heathera, "Upadek cesarstwa rzymskiego". Otworzyłam ją na chybił-trafił.

Mowa tu o desancie Wandalów i Alanów na Afrykę Północną, dokonanym w 429 roku z terytorium Hiszpanii - zdaniem autora właśnie utrata prowincji afrykańskich okazała się gwoździem do trumny cesarstwa rzymskiego. Historyków zastanawia, jakim cudem Genezeryk zdołał podbić dobrze bronioną rzymską prowincję (od Mauretanii po Trypolitanię stacjonowało tam około 25 tys. żołnierzy), mając do dyspozycji ograniczone środki transportu. Heather pisze (s. 314-315):

"Konstantynopolitański historyk z połowy VI wieku, Prokopiusz, usiłował wyjaśnić tę zagadkę, sugerując, że w obawie o własną przyszłość (w związku z trójstronną rozgrywką o wpływ na nieletniego Walentyniania III) właśnie Bonifacjusz zaprosił Wandalów i Alanów do swej prowincji - choć sam przyznaje, że wódz później żałował swego kroku. W żadnych źródłach zachodnich z tego okresu nie ma nawet najmniejszej wzmianki o podobnej zdradzie ze strony Bonifacjusza (nawet już po jego pokonaniu przez Aecjusza). Jeśli się dobrze zastanowić, to takie posunięcie nie miałoby sensu: w 429 roku Bonifacjusz zawarł już pokój z dworem cesarskim, nie miał więc powodu, by akurat wtedy ściągać do Afryki Wandalów".

Nawet w takim wyrwanym z kontekstu cytacie autor podaje nam ważną informację, że Prokopiusz, autor przytaczanej teorii, żył sto lat po opisywanych wydarzeniach i w dodatku na drugim końcu imperium, co na pewno wpływa na wiarygodność jego przekazu. Ponadto konfrontuje go z historykami zachodnimi z badanego okresu (a nic w jego książce nie każe mi wątpić, że faktycznie to zrobił), na koniec zaś informuje, dlaczego on sam odrzuca teorię Prokopiusza.
                                                                                                                                                                                                   
Być może przepisywacze są potrzebni. Być może przecierają szlaki do serc "zwykłych" czytelników, nie zasypując ich niepotrzebnymi informacjami i oszczędzając ich pamięć wielokrotnym cytowaniem tego samego wyjątku. Jednak ja osobiście wolę pozostać przy książkach badaczy. Tylko jak ich odróżnić na pierwszy rzut oka?





czwartek, 21 marca 2019

Greg Grandin - Imperium konieczności

Książka Grega Grandina, profesora historii na Uniwersytecie Nowego Jorku, opatrzona podtytułem "Niewolnictwo, wolność i oszustwo w Nowym Świecie", mierzy się z paradoksem czasów przełomu, kiedy wiek XVIII, wiek oświeceniowych filozofów i oświeconych monarchii, przechodzi w zrywie rewolucji w wiek XIX, wiek postępu i moralności. U jej podstaw tkwi pytanie, jak to możliwe, że wolność jednych nie przekłada się na wolność wszystkich, jak to możliwe, że rewolucja francuska i rewolucja amerykańska, obie skupione właśnie na wolności, przyniosły w rezultacie krwawą wojnę na San Domingo i niemal wiek niewolnictwa w najbardziej wolnej z republik. Drugim wątkiem, powracającym przez całą narrację, jest rodząca się globalizacja, współzależność handlu niewolnikami w Afryce z plantacjami cukru w Indiach Zachodnich, wielorybnictwem i polowaniem na foki. Ta właśnie współzależność tworzy imperium konieczności, zaklęty krąg, z którego nikt nie może się wyłamać, ponieważ zerwanie jednego ogniwa łańcucha pociągnie za sobą upadek wszystkich.

Bardzo ciekawe jest podejście do tematu. Punktem wyjścia jest mało znana powieść Hermana Melville'a, zatytułowana "Benito Cerreno", opowiadająca o autentycznym wydarzeniu z 1805 roku. Dwa statki, amerykański i peruwiański spotykają się u wybrzeży Chile. Peruwiański wyraźnie ma kłopoty, więc kapitan Amasa Delano płynie z zapasami na jego pokład. Przyjmuje go kapitan Benito Cerreno w towarzystwie czarnego służącego, wylewnie dziękuje za pomoc i zapewnia, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ale kiedy szalupa z kapitanem Delano odpływa, Cerreno nagle skacze do niej z pokładu. Wyjaśnia zaskoczonemu Amrykaninowi, że statek przejęli przewożeni na nim niewolnicy, a czarny służący Babo to w istocie przywódca buntu, który groźbą śmierci zmusił go do odegrania komedii. Tu autor rozpoczyna rekonstrukcję losów bohaterów zdarzenia, wędrując od Senegalu do Montevideo i dalej do Mendozy, rysując przecinające się wątki handlu niewolnikami, uprawy trzciny cukrowej, polowań na foki i wieloryby, wzrostu znaczenia kredytu i niszczącej spirali długu Powstaje w ten sposób niesamowita panorama początku XIX wieku, duszna od tragedii, braku perspektyw i z góry przegranej walki, a także czegoś, co w naszej opinii wskazuje na podwójne standardy moralne, a co pozostało charakterystyczne dla ludzkiej mentalności również w dzisiejszych czasach. W oczach współczesnych Babo i jego towarzysze niewoli są jednoznacznie źli, ich próba odzyskania wolności jest nienaturalna i obrzydliwa, a podstęp, do jakiego się uciekają wobec kapitana Delano dowodzi ich wynaturzonych i niemoralnych skłonności. A choć taka postawa budzi w nas dziś oburzenie, w gruncie rzeczy tkwi w nas głęboko i kształtuje nasz stosunek do "innych". W gruncie rzeczy nie oddaliliśmy się tak znowu bardzo od poglądu, że źle, to jak ktoś ukraść krowy Kalemu, a dobrze to jak Kali ukraść komuś krowy. I pewnie już tak pozostanie.

Lektura na pewno nie dla każdego, ale dla tych, którzy odbędą tę podróż - niezapomniana