wtorek, 26 marca 2019

O badaczach i przepisywaczach czyli "Czwarta krucjata" Jonathana Phillipsa

Historyków, którzy piszą książki można zwykle przypisać do jednej z dwóch grup: badaczy albo przepisywaczy. I jedni i drudzy skupieni są bardzo na źródłach i cytują je in extenso, natomiast ich podejście do cytowanego materiału jest zupełnie inne.

Badacze, którzy chwytają za pióro, mają coś do powiedzenia. Na ogół są to pasjonaci, którzy spędzili lata na odczytywaniu i porównywaniu różnych tekstów (niekoniecznie narracyjnych, a w zasadzie rzadko narracyjnych) i na ich podstawie zbudowali teorię, którą koniecznie chcą przedstawić. Ze swojej teorii są dumni, a cytowane teksty źródłowe służą im do jej udowadniania. Piszą z zapałem i werwą, a czytając ich niemal słyszy się to odautorskie: "Widzisz? No widzisz?  To musiało być tak, a nie tak jak piszą w kronikach, bo on był wtedy w Londynie a nie w Bristolu. O, tu masz rachunek od krawca. Elementarne, prawda?". Do moich ulubionych historyków z tej grupy należą Peter Heather (który dodatkowo zadał sobie trud powiązania materiału źródłowego na temat Germanów z materiałem archeologicznym) i Peter Frankopan, a z klasyków Jacques Le Goff.

Po co piszą przepisywacze, nie wiem, choć podejrzewam, że dla pieniędzy albo dla prestiżu (każdy historyk powinien móc się pochwalić jakąś publikacją). Zamiast zagrzebać się na lata w archiwach, wolą poczytać kroniki, a potem przedstawić to co przeczytali z całym dobrodziejstwem inwentarza i bez najmniejszej próby interpretacji. Brak własnych przemyśleń ukrywają skrzętnie za cytatami ze źródeł, które w ich książkach zajmują zwykle ponad połowę tekstu. Natomiast krytyka źródła sprowadza się zwykle do jednego krótkiego akapitu. Założenie jest takie, że skoro  cytują źródła, nie mogą popełnić błędu. Wiem, bo sama dokładnie w taki sposób napisałam swoją pierwszą pracę roczną na studiach. Składała się prawie wyłącznie z cytatów z Nowego Testamentu. Dobrze chociaż, że były to cytaty na temat.

Ostatnio miałam do czynienia z przepisywaczem, który zmęczył mnie tak strasznie, że nie daruję sobie i o nim napiszę. Miałam mianowicie ochotę poczytać o krucjatach, a konkretnie o piątej krucjacie, ale nie znalazłam żadnej monografii (nie szukałam jakoś wnikliwie), wpadła mi za to w ręce "Czwarta krucjata" Jonathana Phillipsa, wydana przez wydawnictwo Astra. Mając już do czynienia z tym wydawnictwem, najpierw sprawdziłam, kim jest autor. Okazało się, że angielskim historykiem specjalizującym się w dziejach krucjat. Ponieważ zabrzmiało to zachęcająco, a w sumie o czwartej krucjacie też wiem niewiele, zakupiłam pozycję. 

Dla przypomnienia: po zdobyciu Jerozolimy przez Saladyna i fiasku trzeciej krucjaty (tej z Ryszardem Lwie Serce), papież Innocenty III postanowił wysłać na Wschód nową wyprawę, tym razem ściśle kontrolowaną przez Kościół. Nie zgłosił się do niej żaden monarcha, ale wzięło w niej udział kilku wielkich panów, głównie francuskich. Papież zarekomendował krzyżowcom skorzystanie z usług Wenecji w przeprawie przez Morze Śródziemne i francuska delegacja zawarła układ z dożą, w myśl którego Wenecjanie mieli przeprawić do Ziemi Świętej (lub Egiptu) 33,5 tys. krzyżowców. Takie przedsięwzięcie wymagało od Wenecjan zawieszenia handlu na cały rok, w ciągu którego mieli zgromadzić i zbudować flotę odpowiednich rozmiarów. Fiasko krucjaty oznaczało zatem bankructwo Wenecji. Oczywiście krzyżowcy zawierający umowę  nie dysponowali odpowiednią kwotą: kontrakt zamierzali spłacić z opłat za przewóz pobranych od krzyżowców. Niestety jednak Tybald z Szampanii, desygnowany na przywódcę świeckiego krucjaty zmarł wkrótce po zawarciu umowy, a papież zaniedbał wydania bulli nakazującej wszystkim krzyżowcom wyruszenie na krucjatę z Wenecji. Z jednej strony zawiodła więc rekrutacja, z drugiej zaś znaczna część krzyżowców udała się na Wschód własnym transportem i w rezultacie w Wenecji zjawiło się około 11 tysięcy ludzi, zdecydowanie za mało, żeby spłacić kontrakt. Doża, ratując się przed bankructwem, najpierw wysłał niedoszłych krzyżowców przeciwko chrześcijańskiemu miastu Zara, które naraziło się Wenecji (co mocno nadwyrężyło stosunki krzyżowców z papieżem), a potem namówił ich na przyjęcie propozycji pretendenta do tronu cesarskiego w Bizancjum, księcia Aleksego i cała "krucjata" udała się pod mury Konstantynopola. Aleksy zasiadł wprawdzie na tronie, ale nie miał czym zapłacić za zachodnią pomoc, doszło więc do rozruchów, uzurpacji, aż wreszcie do zdobycia Konstantynopola i stworzenia Cesarstwa Łacińskiego, które przetrwało mniej więcej sześćdziesiąt lat i znacząco podkopało pozycję Bizancjum na Wschodzie.

Tę smutną historię niekompetencji, zacietrzewienia i źle ulokowanych lojalności Phillips relacjonuje za pomocą obszernych cytatów z kronik, próbując nawet (bardzo nieprzekonująco) rozróżnić między statusem społecznym narratora a treścią narracji. Całość jest poprawna, ale zupełnie bez polotu; dla "urozmaicenia" mamy liczne wycieczki w przyszłość i retrospekcje, co na pewno nie ułatwia przeciętnie znającemu historię czytelnikowi w połapaniu się kto jest kto i dlaczego robi to co robi i co właściwie robi, natomiast  pozwala autorowi na zamieszczanie jednego cytatu więcej niż raz (jeden trafił mi się nawet cztery razy), dzięki czemu rozdyma tekst do przepisowych 400 stron dużym drukiem. Czasami, zapewne również dla urozmaicenia, posuwa się również do parafrazy. Jeśli chodzi zaś o interpretację tych licznych cytatów, posłużę się przykładem.

Po zdobyciu Konstantynopola w czerwcu 1204 roku, cesarzem został obwołany Baldwin z Flandrii, jeden z przywódców krucjaty, ale już w 1205 roku, podczas bitwy pod Adrianopolem,.został pojmany przez cara bułgarskiego Joanicę  Jego dalsze losy są nieznane, a relacje o śmierci niejasne. Oto, co autor ma do powiedzenia na ten temat:

"Niketas pisał, że [...] car wpadł w niepohamowany gniew. Rozkazał przyprowadzić do siebie Baldwina i obciąć mu nogi w kolanach i ręce w łokciach. W tym strasznym stanie okaleczony cesarz został wrzucony do parowu, w którym żył jeszcze trzy dni. [...] Dwie inne relacje zawierają jeszcze bardziej przerażające opowieści o losie Flamanda. Grecki autor Jerzy Akropolita pisze, że Joanica obciął cesarzowi głowę, a z oczyszczonej czaszki sporządził sobie puchar" (op.cit. s. 384)

Hę? Szczerze mówiąc, gdybym miała do wyboru ucięcie członków i trzydniową agonię albo dekapitację i zbezczeszczenie moich zwłok, bez wahania wybrałabym to drugie. Nawet gdyby mieli potem pokazywać puchar z mojej czaszki w muzeach. Przyjrzyjmy się jednak tej trzeciej, najbardziej przerażającej wersji wydarzeń:

"Albertyk z Trois-Fontaines opowiada inną historię, w którą sam zresztą wątpi, mimo że zdecydował się zawrzeć ją w swojej kronice. Opisuje, jak flamandzki ksiądz wędrujący przez Tyrnowo usłyszał, że żona Joanicy próbowała uwieść Baldwina i wymogła na nim obietnicę, że zabierze ją ze sobą, jeśli ona go uwolni. Zważywszy na dotychczasowe nienaganne zachowanie Baldwina, było raczej mało prawdopodobne - nawet pomimo wdowieństwa - żeby dał się skusić żonie swego ciemiężyciela. Odtrącona królowa powiedziała Joanicy, że Baldwin obiecał ją poślubić, jeśli pomoże jej w ucieczce. Car wpadł w furię i zaczął pić bez umiaru. W pijanym gniewie rozkazał zabić Baldwina, a jego ciało rzucić psom na pożarcie". (op. cit. 385)

Abstrahując już od faktu, że również skarmienie moich zwłok psom wydaje mi się mniej przerażające niż trzydniowa agonia po licznych amputacjach, zastanawia konstrukcja tej parafrazy. Dlaczego autor, zamiast powiedzieć wprost, że Baldwin odmówił, robi wtręt o jego nienagannym zachowaniu wobec kobiet, o którym żona Joanicy nie mogła mieć bladego pojęcia? Czy to też parafraza źródła, czy twórczość odautorska? I dlaczego nie mówi o tym, co mnie, ateiście, narzuca się na pierwszy rzut oka, a mianowicie, że cała opowieść jest mało wiarygodna, ponieważ została wystylizowana na przypowieść o żonie Putyfara? 

Nie będę natomiast czepiać się innej niejasności w cytowanym tekście, tej zaznaczonej kursywą, ponieważ podejrzewam, że zawdzięczamy ją nie autorowi, tylko tłumaczowi, który zaplątał się w czasach gramatycznych i redaktorowi, który przepuścił błąd logiczny. Podejrzewam, że miało być: "próbowała uwieść Baldwina i wymóc na nim obietnicę", bo jeśli wymogła obietnicę, to niby dlaczego nagle poczuła się odtrącona?

Jak wygląda krytyka przywołanych tu źródeł? Cóż, o Albertyku z Trois-Fontaines dowiadujemy się dwieście stron wcześniej, że był to "XIII-wieczny cysterski autor z Szampanii". (op. cit. 220). Skąd brał swoje rewelacje i na ile był im współczesny, nie wiadomo. O Niketasie Choniatesie autor lubi wspominać, bo to jego niemal jedyne źródło bizantyjskie. Natomiast nie czuje się w obowiązku przedstawić go bliżej - gdzieś pod koniec książki, po jakichś trzydziestu cytatach, kiedy już sami zorientowaliśmy się, że musiał być naocznym świadkiem i w dodatku dość wysoko sytuowanym, rzuca mimochodem, że był to cesarski sekretarz, miał coś wspólnego z finansami cesarstwa i posiadał majątek poza miastem, do którego udał się po upadku Konstantynopola. O Jerzym Akropolicie autor nie ma nam natomiast do powiedzenia absolutnie nic. Takie podejście skutkuje dwoma strategiami czytelniczymi: albo wierzymy we wszystko, skoro książkę napisał autor, który "zna się na temacie", albo nie wierzymy w nic, bo niby skąd mamy wiedzieć, że to prawda?

Dla porównania cytat z mojej ulubionej książki Petera Heathera, "Upadek cesarstwa rzymskiego". Otworzyłam ją na chybił-trafił.

Mowa tu o desancie Wandalów i Alanów na Afrykę Północną, dokonanym w 429 roku z terytorium Hiszpanii - zdaniem autora właśnie utrata prowincji afrykańskich okazała się gwoździem do trumny cesarstwa rzymskiego. Historyków zastanawia, jakim cudem Genezeryk zdołał podbić dobrze bronioną rzymską prowincję (od Mauretanii po Trypolitanię stacjonowało tam około 25 tys. żołnierzy), mając do dyspozycji ograniczone środki transportu. Heather pisze (s. 314-315):

"Konstantynopolitański historyk z połowy VI wieku, Prokopiusz, usiłował wyjaśnić tę zagadkę, sugerując, że w obawie o własną przyszłość (w związku z trójstronną rozgrywką o wpływ na nieletniego Walentyniania III) właśnie Bonifacjusz zaprosił Wandalów i Alanów do swej prowincji - choć sam przyznaje, że wódz później żałował swego kroku. W żadnych źródłach zachodnich z tego okresu nie ma nawet najmniejszej wzmianki o podobnej zdradzie ze strony Bonifacjusza (nawet już po jego pokonaniu przez Aecjusza). Jeśli się dobrze zastanowić, to takie posunięcie nie miałoby sensu: w 429 roku Bonifacjusz zawarł już pokój z dworem cesarskim, nie miał więc powodu, by akurat wtedy ściągać do Afryki Wandalów".

Nawet w takim wyrwanym z kontekstu cytacie autor podaje nam ważną informację, że Prokopiusz, autor przytaczanej teorii, żył sto lat po opisywanych wydarzeniach i w dodatku na drugim końcu imperium, co na pewno wpływa na wiarygodność jego przekazu. Ponadto konfrontuje go z historykami zachodnimi z badanego okresu (a nic w jego książce nie każe mi wątpić, że faktycznie to zrobił), na koniec zaś informuje, dlaczego on sam odrzuca teorię Prokopiusza.
                                                                                                                                                                                                   
Być może przepisywacze są potrzebni. Być może przecierają szlaki do serc "zwykłych" czytelników, nie zasypując ich niepotrzebnymi informacjami i oszczędzając ich pamięć wielokrotnym cytowaniem tego samego wyjątku. Jednak ja osobiście wolę pozostać przy książkach badaczy. Tylko jak ich odróżnić na pierwszy rzut oka?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz