poniedziałek, 22 lutego 2021

 


Ian Mortimer

Jak przetrwać w średniowiecznej Anglii


Dawno, dawno temu, czyli tak w pierwszej ćwiartce XIV wieku Izabela, córka króla Francji Filipa IV Pięknego (tego, co to krwawo rozprawił się z templariuszami), wydana za mąż za angielskiego króla Edwarda II, zdeklarowanego geja, któremu mimo to zdołała urodzić syna (wg fantastycznie niestrawnego i fantastycznie nieścisłego historycznie dzieła filmowego Mela Gibsona „Braveheart” prawdziwym ojcem tegoż młodego księcia Edwarda był sam Gibson, choć w roli Williama Wallace’a), wzięła sobie na kochanka jednego z przeciwników męża, niejakiego Rogera Mortimera pierwszego hrabiego March, człowieka w sile wieku, żonatego i dzieciatego. Razem zdetronizowali Edwarda II i pozbyli się jego kochanka, Hugh Despensera. Następnie cała władza przeszła w ręce Rogera Mortimera, który został regentem niepełnoletniego księcia Edwarda. Żeby umocnić swoją pozycję, Mortimer zorganizował śmierć Edwarda II – uporczywa plotka głosi, że narzędziem mordu był rozgrzany do czerwoności pogrzebacz, wetknięty w odbyt nieszczęsnego króla, raz żeby nie powstały widoczne ślady zbrodni, a dwa, bo był on zdeklarowanym sodomitą. Wkrótce potem książę Edward uznał, że ma dość regenta, zorganizował przewrót, swoją matkę zamknął w klasztorze, a Mortimera kazał stracić jako zdrajcę. Następnie koronował się jako Edward III, rozpoczął wojnę stuletnią z Francją, rozniósł w pył wojska francuskie pod Crecy i zdobył dla Anglii Calais (była to jego najtrwalsza zdobycz, straciła je bowiem dopiero Maria Tudor w drugiej połowie XVI wieku).

Potomkiem w prostej linii owego Rogera Mortimera, zwanego arcyzdrajcą, jest Ian Mortimer, autor książki "Jak przetrwać w średniowiecznej Anglii".

Jak sam powiedział w wywiadzie, przy takim pochodzeniu po prostu nie mógł nie zostać historykiem, ponieważ to, czego jego szkolni koledzy uczyli się mozolnie na lekcjach historii, on znał doskonale z opowieści rodzinnych swojej babci. A historykiem, a przynajmniej pisarzem, został bardzo dobrym. Napisał oczywiście biografię swojego wiarołomnego przodka (która stoi nieprzeczytana na półce i łypie na mnie złym okiem) oraz króla Edwarda III, a ponadto dość średnią, choć oryginalną w formie, historię bitwy pod Azincourt oraz absolutnie genialną moim zdaniem biografię Henryka IV Lancastera, takiego zapomnianego angielskiego króla, któremu wprawdzie Szekspir poświęcił aż dwie sztuki, ale i tak wszyscy pamiętają tylko młodego księcia Hala, no i może jeszcze Harry’ego Hotspura. Ponadto Ian Mortimer jest autorem kilku powieści historycznych (wydanych pod pseudonimem) oraz uroczej serii „Time Traveller’s Guides”, z której znam trzy: o średniowieczu, o Anglii epoki elżbietańskiej oraz o czasach restauracji. Wyszedł jeszcze tom o czasach regencji, ale nie udało mi się go jeszcze zdobyć.

Z całego tego arcyciekawego dorobku, na polskim rynku obecna jest tylko jedna książka, „Jak przerwać w średniowiecznej Anglii”. Jest ona dokładnie tym, co głosi jej angielski tytuł – formą historycznego przewodnika turystycznego, pomagającego niezorientowanemu przybyszowi w takich sprawach jak: co i gdzie zjeść, jak się umyć, gdzie zanocować i jak trafić z Londynu do Yorku w sytuacji, kiedy ani mapy ani drogowskazy nie istnieją. Wprawdzie nie zachowuje dzisiejszej formy przewodnikowej, ale wszystkie potrzebne informacje są w niej tak czy inaczej zawarte. W dodatku autor ma duże poczucie humoru i lekkie pióro, a jak sam wyjaśnił w wywiadzie, napisał tę książkę, kiedy się zorientował, że jego koledzy mediewiści guzik w sumie wiedzą o życiu w tej epoce. Znają oczywiście wszystkie niuanse polityki i filozofii, są świetnie obeznani z sytuacją prawną chłopów i mieszczaństwa, nieobce są im spory teologiczne i walka o inwestyturę, znają się na łucznictwie, narzędziach rolniczych i etykiecie dworskiej, ale zapytani, jak wyglądało przeciętne średniowieczne miasteczko na ogół powiedzą, że miało rynek, kościół, ratusz i…. eee… no warsztaty miało, no i…. eee… mieszczanie gdzieś mieszkali, i… Otóż tę właśnie dziurę chciał zapełnić swoim niefrasobliwym i popularyzatorskim dziełkiem. Ponadto ma własny, nieco może dziwny przedmiot zainteresowania, a mianowicie kwestię higieny – we wszystkich jego książkach z serii Time Traveller’s Guide znajdują się rozdziały poświęcone temu jak się ludzie myli, jak załatwiali potrzeby fizjologiczne i jak sprzątali. Zwrócił tym samym moją uwagę na fakt, że standard czystości nie jest wartością stałą, tylko zmienną w czasie. Nie można po prostu powiedzieć, że wieki średnie były brudne – one były brudne z naszego punktu widzenia, ponieważ mieszkamy w skanalizowanych domach, mamy ciepłą wodę na życzenie i nieskończoną liczbę detergentów, którymi możemy dowolnie zatruwać środowisko naturalne, aby utrzymać swój standard czystości. W momencie kiedy samemu trzeba przynieść wodę ze studni i zagrzać ją na piecu, a następnie posprzątać dom za pomocą zużytego gałgana i miotły z patyków, standard czystości bardzo się zmienia i przeciętna średniowieczna gospodyni domowa byłaby bardzo oburzona, gdyby ktoś jej powiedział, że ma w domu brudno. Ona miała czysto, ale czysto według standardów jej epoki. W innej książce z tej serii pisze Mortimer o dziwacznej fobii, jaka rozwinęła się w XVI/XVII wieku – w pewnym momencie, a proszę pamiętać, że były to czasy braku kanalizacji,  zanieczyszczonej wody w publicznych  studniach i szalejących po Europie chorób zakaźnych, ludzie wbili sobie do głowy, że woda jest trucizną. Nie wolno jej pić i nie wolno się w niej kąpać, ponieważ grozi to natychmiastową śmiercią w męczarniach. Nie oznacza to jednak, jak tłumaczy Mortimer, że ludzie przestali się myć. Oni po prostu przestali się myć wodą. I tak jak ludy pustynne myją się piaskiem, tak ludzie baroku myli się czystym płótnem. Proste, prawda?

Bardzo polecam tę książkę, a wszystkim tym, którzy czytają po angielsku, również wszystkie inne książki tego autora. Każda z nich jest dobra na swój własny sposób.

Na koniec ostrzeżenie. Książkę „Jak przerwać w średniowiecznej Anglii” czytałam jedynie w oryginale, nie znam jej polskiego tłumaczenia. Została wydana przez wydawnictwo Astra, do którego mam bardzo ambiwalentny stosunek: wydają rzeczy wartościowe (np. świetną biografię Anny Boleyn, gdzie dzień po dniu zrekonstruowany został spisek, który doprowadził do jej upadku, co spowodowało prawdziwą rewolucję w poglądach historyków – rzadko zdarza się tak spektakularne odkrycie w tak znanej historii), ale wydają też koszmarne badziewia, a w dodatku, choć szatę graficzną mają bez zarzutu, poziom redakcji jest… hmmm…. powiedzmy, że pozostawia wiele do życzenia. Może się zresztą poprawili, nie wiem. Mam wielką nadzieję, że nie udało im się zarżnąć lekkości i humoru Iana Mortimera. A jeśli się udało, to z góry za to przepraszam.


Robert Frost

Oksfordzka historia unii polsko-litewskiej

tom 1 lata 1386-1569


Książka o Polsce napisana przez cudzoziemca to zawsze ogromna gratka dla naszych wydawnictw, choć od takich publikacji, zamiast doceniać ich odmienny punkt widzenia, nie wiedzieć czemu oczekuje się poprawności politycznej – jeśli o jakimś fakcie nie wyrażają się zgodnie z naszą „linią patriotyczną”, są ostro krytykowane albo zaopatrywane w obszerny wstęp i/lub przypisy, korygujące nieprawomyślne opinie autorów.

Książka Roberta Frosta na szczęście uniknęła takiego losu, być może dzięki przymiotnikowi „oksfordzka” w tytule, sugerującemu poważne studium. Albo może ze względu na swój hermetyczny charakter, nie jest to bowiem dzieło popularyzatorskie czy fabularyzowane, w rodzaju twórczości Alison Weir, czy rozlicznych książek o Tudorach, tylko rzetelny wykład historyczny, kompetentny, dobrze udokumentowany, miejscami uciekający w polemikę. Zważywszy zaś, że jest to 740 stron drobnym drukiem bez obrazków i smakowitych opisów wojen, mordów i zdrad małżeńskich, siłą rzeczy krąg jego odbiorców jest, jak mniemam, dość ograniczony.

Poza tym, wbrew tytułowi, nie jest to książka o Polsce. Każdy historyk, niezależnie od arkanów swej sztuki i tego, co głosi oficjalnie, ma własne preferencje: tego króla nie lubi, tamtego podziwia, interesują go chłopi, a mieszczaństwo drażni, kościół jest dla niego siłą napędową rozwoju, albo skostniałą organizacją sypiącą piach w koła tegoż rozwoju. A Robert Frost woli Litwę i chwała mu za to, bo dzięki temu jego książka jest wyjątkowo ciekawa.

Może zresztą nie tyle woli, po prostu uważa, że z dwóch partnerów unii Litwini byli bardziej interesujący. Polskie stanowisko w tej sprawie było jasne i konsekwentne od samego początku: w zamian za rękę królowej Jadwigi (Frost uważa, wbrew większości polskich historyków, że nie została koronowana na króla Polski, tylko na królową rządzącą, analogicznie jak Maria Tudor i Elżbieta I) i możliwość rządów u jej boków, Jagiełło miał inkorporować Litwę do Polski, koniec i kropka. Do momentu sformułowania postulatu bezwzględnej inkorporacji Litwy Frost z zainteresowaniem śledzi poczynania polskich panów, potem jednak, ponieważ nic się w ich postawie nie zmieniało, skupia się na drugim z partnerów.

A zatem książka poświęcona jest rozwojowi państwowości Litwy oraz historii jej dynastii, Jagiellonów, a także rozmaitym sposobom, w jaki Litwini usiłowali wykręcić się z postanowień unii krewskiej, przy czym wykręcali się naprawdę kreatywnie, np. twierdząc, że owszem, potwierdzili warunki spisane w Horodle, ale ich nie czytali. Potwierdzili, bo książę kazał, a teraz książę nie żyje, to może poczytają i potwierdzą, ale niekoniecznie.

Świetne są opowieści Frosta o dynastii Jagiellonów, która nigdy nie miała w Polsce dobrej prasy. Nie znosił ich Długosz, chociaż dla nich pracował, nie znosił ich również Jasienica i we dwóch stworzyli poczet niepatriotycznych królów, co to nie o Polskę dbali, a o Litwę albo o siebie samych, co to zaprzepaścili Grunwald i okazję do przejęcia Prus Książęcych w zamian za durny hołd, a ich ostatni przedstawiciel wziął i samolubnie umarł, zamiast przyszłość ojczyzny przygotować.

Ja akurat Jagiellonów lubię – to był jedyny okres w naszej historii, kiedy naprawdę coś znaczyliśmy i byliśmy prawdziwym mocarstwem – nie znoszę natomiast Wazów. Stąd opowieść snuta przez Frosta, szczególnie o prostaku i poganinie Jagielle, który zdołał się utrzymać na wyrafinowanym polskim tronie nawet po śmierci żony, a także o jego niełatwych stosunkach ze stryjecznym bratem Witoldem, sprawiła mi ogromną przyjemność. Współpraca tych dwóch, wbrew wszystkim dzielącym ich różnicom, to prawdziwy majstersztyk polityczny, uczyć się od nich moglibyśmy i dzisiaj. Pewien niedosyt pozostawiła mi tylko część poświęcona Kazimierzowi Jagiellończykowi – tu autor skupił się głównie na jego czasach litewskich i odmowie przyjęcia polskiej korony (wyobraźcie sobie tylko: książę, co to nawet nie wiadomo, czy aby na pewno syn zmarłego króla, woli siedzieć na Litwie, zamiast wozić się z panami krakowskimi), a nie na rozwoju dynastii per se, ale trudno mieć tu do Frosta pretensje, zważywszy temat książki. Jestem mu natomiast ogromnie wdzięczna za to, że rozdział zatytułowany groźnie „Szlachta” nie odnosi się do polskiej demokracji szlacheckiej i kolejnych przywilejów (choć gdzie indziej dużo miejsca poświęca Nieszawie i dochodzi do bardzo oryginalnych wniosków), tylko do formowania się klasy możnowładczej na Litwie i jest naprawdę bardzo ciekawy.

Finał książki, unia lubelska i to jak do niej doszło, czyta się niemal jak kryminał. Radziwiłł Rudy, który jednoosobowo broni przed polskim sejmem i przed królem praw Litwy do autonomii wewnętrznej na długo zapada w pamięć. Nie mamy też na ogół świadomości, jak Polacy Litwinów do tej unii wreszcie przymusili. Otóż dokonaliśmy, przy znacznym współudziale króla (Frost, jak właściwie wszyscy, nie lubi Zygmunta Augusta) praktycznie rozbioru ziem litewskich (Litwa składała się wówczas ze Żmudzi, Litwy właściwej, czyli województw wileńskiego i trockiego oraz z wielokrotnie większych obszarów ruskich „ziem przyłączonych”), odrywając od niej Wołyń, Podole i Podlasie. Tak okrojona Litwa nie miała szans przetrwać samodzielnie pomiędzy agresywnym Iwanem Groźnym i równie agresywnymi Hohenzollernami w Prusiech, nie miała więc właściwie żadnego wyboru. A my się teraz dziwimy, że Litwini nas nie lubią…

Na koniec kilka słów o samej książce, ponieważ ogromnie wyróżnia się na plus wśród innych wydawnictw historycznych, Została wydana przez Rebis w twardej oprawie z obwolutą, doskonale przetłumaczona przez Tomasza Fiedorka i niezwykle starannie zredagowana i skorygowana, co jest prawdziwym ewenementem na polskim rynku wydawniczym (wiele całkiem ciekawych pozycji porzuciłam po kilku rozdziałach z powodów redakcyjnych – masowych literówek, bezsensownych zdań urwanych w połowie, błędów gramatycznych i stylu, od którego zęby mogą rozboleć; jeśli większość zdań trzeba przeczytać trzy razy, żeby zrozumieć, o co w nich chodzi, redaktor powinien znaleźć sobie inne zajęcie, natomiast kiedy czytamy, że „król i papież oboje byli tego samego zdania”, to chyba powinien się zapaść pod ziemię). Na tych 740 stronach drobnym drukiem trafiłam na jedno niegramatyczne zdanie i dwa ewidentne błędy korekty: raz Zygmunt August został Stanisławem Augustem, a dwa razy Barbara Radziwiłłówna córką Radziwiłła Rudego zamiast jego siostrą.

Bardzo polecam tę książkę. Wymaga sporego wysiłku intelektualnego, ale jak już się przebrnie przez unię w Krewie czyta się świetnie i jest warta każdej spędzonej nad nią minuty. Już się nie mogę doczekać drugiego tomu!